|
Spacer po fabryce z Henrykiem Sienkiewiczem
Poniżej przedstawiamy bardzo ciekawy tekst Henryka Sienkiewicza zamieszczony w dodatku do Tygodnika Ilustrowanego. Opisuje on swoje doznania podczas zwiedzania Żyrardowa i Zakładów Żyrardowskich w 1903 r.
„Pozwólcie, czytelnicy, że zatrzymamy się na chwilę po drodze, jak to uczyniła większość gości, a przynajmniej prawie wszyscy reprezentanci prasy, którzy, korzystając z godziny czasu między powrotem ze Studzieńca a odejściem pociągu do Warszawy, obrócili ową godzinę na zwiedzanie położonego tuż obok Rudy Guzowskiej Żyrardowa.
Ach! Miły czytelniku, jakież cuda oglądały nasze oczy! Cóż to za fabryki. Sale tam tak rozległe, że stojąc na jednym końcu zaledwie rozeznasz rysy ludzi pracujących na drugim. Olbrzymie, straszliwe potwory parowe, rycząc groźnie i wywijając z piekielnym rozmachem żelaznemi ramionami, nadają ruch wszystkiemu. W przędzalni tysiące mniejszych i większych kół, o smoczych kształtach, kręcą się z przerażającą szybkością na osiach, wszędzie huk, łoskot i burza taka, że ani jednego słowa nie dosłyszysz. Ściany budynku drżą. Zda się, że wszystkie te machiny żyją i mają dusze, zda się, że jakaś niepojęta wściekłość ogarnęła te żelazne potwory. Patrzysz na nie, i wydaje ci się, ze lada chwila wyciągną się ku tobie jakieś straszne ramiona, i porwawszy, rzucą cię na owe zęby, haki i pasy, które rozerwą ciało twe na atomy, zmielą je, uprzędą i zrobią z ciebie łokieć płótna. Przemienić się nagle w ręcznik, co za niemiła metempsychoza, nie mówiąc już o innych kształtach, na wypadek, gdyby się było przerobionym na cieńsze płótno. Powoli jednak prawidłowość tych ruchów uspokaja, wzburzone nerwy chłodzi rozbujałą fantazyje.. Widzisz, że ów potwór, który ci się wydawał przed chwila wściekły, piastuje w swych objęciach subtelne, jak pojęcie, włókienko, niteczkę, snuje i zrywa ją. Wówczas to dopiero poznajesz, że istotnie ożywia go przezorny rozum ludzki, dla którego te smoki są posłusznymi na każde skinienie niewolnikami.
Przędzalnie i sale warsztatów tkackich, farbiarnia, blichowania, to prawdziwe muzea. Ostatnia, tj. blichownia, jest to sobie ni mniej ni więcej tylko olbrzymia, otoczona wysokim parkanem łąka, przestrzeni kilku morgów, która na pierwszy rzut oka, wydaje się być pokryta śniegiem. Po bliższem przypatrzeniu się poznajemy dopiero, że ten śnieg stanowią wszelkiego rodzaju płótna, poddane tu podwójnemu działaniu: słońca i wody. Płótna te pójdą potem na cały kraj, do Rosyi, do Niemiec i Austryi nawet. Trzy tysiące ludzi pracują w tych olbrzymich zakładach. W Żyrardowie zakładają się powoli sklepy, wznoszą się potrosze budowle i domy fabryczne. Osada powiększa się wolno, ale stale. Działalność fabryki wzrasta z dniem każdym, obroty roczne miliony rubli wynoszą, jak również miliony przynoszą na czysto szczęśliwym, ale zarazem pracowitym i energicznym przedsiębiorcom, właścicielom. Zwiedzanie tych wszystkich cudów ułatwia niezmiernie uprzejmość właścicieli, którzy chętnie i z pewną dumą oprowadzają wszędzie zwiedzających. Z dumą, bo byli to podobno ludzie za młodu ubodzy, którzy szli w świat o własnej sile i własną siła się wybili, z dumą, bo kiedy obejmowali fabrykę, wszystko było w rozstroju i upadku: dziś ład i porządek w niej wzorowy, a rozkwit niebywały. Tak jest: ład, porządek i rozkwit. Patrząc na to wszystko, zadumałem się mimowoli. Ach! czemuż to dotykalne przykłady samopomocy są wiecznym grochem, rzuconym na ścianę dla naszych skich i wiczów! Czemuż, przychodząc na świat, przynosimy już niejako z sobą więcej gustu do „kwaszonych ogorków”, do żółtych najtyczanek, do wielmożnościm, do karczowania lasów, do głównych, biernych ról w dramacie, zatytułowanym: „Subhastacya”, do wielkiej polityki, streszczającej się w słowach: „na wiosnę”, do pachciarzy, do parcelacyi, do utyskiwań na złe czasy, do ciężarów hipotecznych, do zwykłego „jakoś to będzie!”, czemuż, niestety, powtarzam, przynosimy więcej skłonności do tego wszystkiego, niż do wytrwałej, upartej a organicznej pracy, która sprawia, że mrowisko, choćby dziesięć razy dzień nogą przechodnia rozrzucone, wznosi się i staje znów całe odbudowane. Czyż istotnie rodzimy się słabsi? Czy słowiańska rasa nasza, jak tego jeden głupi Francuz dowodził, a jedno mądre pismo nasze za nim powtórzyło, rodzi się wątlejsza, żyje słabiej i wymiera prędzej od sąsiedniej germańskiej?... Było się nad czym zadumać. Ale nie. To nie prawda! Nie rodzimy się słabsi, nie natury więc wina, umieramy słabsi to nasza wina.”
Pisma Henryka Sienkiwicza tom LIX „Chwila Obecna” część II strona 70, Nakład Redakcyi Tygodnika Ilustrowanego (Dodatek bezpłatny) Warszawa 1903.
|
|
|
|