12 września 1939 r. w Żyrardowie
Z nadejściem świtu 12 września 1939 roku armia jednostki 8 armii niemieckiej rozpoczęły natarcie na Żyrardów. Po kilkugodzinnej zaciętej obronie miasta, wojsko polskie musiało opuścić pozycje i rozpocząć działania opóźniające w kierunku Wiskitek – Guzowa – Szymanowa i Paprotni.
W walce o Żyrardów poległo około 110 żołnierzy, a wielu odniosło poważne rany. W czasie bitwy, zniszczonych i spalonych zostało wiele domów w Żyrardowie i okolicznych miejscowościach. Działania bojowe w dniu 12 września nie oszczędziły również ludności cywilnej. Było kilkunastu zabitych i kilkudziesięciu rannych.
Ten dzień w Żyrardowie wraz ze swoją rodziną przeżył Paweł Hulka-Laskowski. W swojej książce „Księżyc nad Cieszynem” tak go opisywał:
„Zdenerwowanie i podniecenie powszechne. Znikają resztki nadziei, że Niemcy zostaną może zatrzymani. Alarmy i naloty bezustanne. Jesteśmy brudni, spoceni, niewyspani. Od kilku dni nie rozbieramy się wcale… Późnym wieczorem dziwny ruch w mieście: ludzie przebiegają szybko przez ulice. Jedni biegną tam, inni ówdzie. Nic nie rozumiemy. Wszyscy jesteśmy śmiertelnie strudzeni. Spokój i łóżko byłyby dobrodziejstwem… Siedzimy i czekamy sami nie wiedząc na co. Rozmawiać się nie chce… Skóra pali od brudu i potu, głowa jakaś cudza.
… Wychodzimy na ulicę i biegiem docieramy do szkoły. Mijamy oficera idącego szybko w kierunku ulicy Teklinowskiej. Na ulicy Limanowskiego paru naszych żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału biegnie ku szosie. Już widno, niedługo wzejdzie słońce. W schronie ścisk… Strzelanina i tupot. Stróż ujmuje mnie delikatnie za ramię – „Lepiej do sionki, niż tu”, pokazuje mi wybite okno i ślad kuli w ścianie.
Przychodzę do sionki i siadam na ławie. Patrzę po obecnych: wszyscy siedzą z głowami pospuszczanymi. Nastrój jak w poczekalni piekieł. Nie do wytrzymania. Wychodzę po schodach sutereny ku drzwiom, gdzie stoi doktór Werner. Odpycha mnie gwałtownie i cofa się sam. Tuż nad nami samolot niemiecki sieje kulami po placyku przed szkołą… Gdzieś z boku mnożą się strzały karabinowe, nieco dalej hukają armaty. Trwa to długie godziny i wytwarza nastrój sennej obojętności. Zabiją – to zabiją…
Koło drugiej na schodach do schronu pojawia się Niemiec z karabinem pod lewą pachą i granatem w prawym ręku.
Alle raus!
Wychodzimy. Jakiś parobek niemiecki z powaloną gębą i zakurzony jak nieboskie stworzenie ustawia nas w szeregu i każe trzymać ręce do góry. Inny sołdat stoi przy karabinie maszynowym wymierzonym przeciwko nam. Podoficer po czterdziestce podchodzi do nas i obmacuje nam kieszenie. – „Kto ma broń, zostanie zaraz zastrzelony”… Przychodzi jakiś smarkacz z karabinem i woła żeby iść za nim. Wychodzimy na ulicę… Koło kościoła paru oficerów w komicznych czapkach… idzie z rewolwerzyskami w garści. Gdy skręcamy w skwer, wiedzę na ziemi nóż rzeźnicki… O parę kroków dalej leży w kałuży zaschłej krwi jego właściciel. Za nim jeszcze jeden i jeszcze. Cywile – i zawsze strzał w potylicę… Gdy docieramy do szosy, włączamy się do długiego pochodu mieszkańców Żyrardowa. Wszyscy zostali wygnani z mieszkań jako zakładnicy, jeśli w mieście padnie jedyny strzał.
Ulica jest obrzydliwością spustoszenia. Porozwalane i popalone czołgi, poobalane słupy z przewodnikami elektrycznymi, druty zwisające na trupy czołgów i trupy ludzkie. Wystawa fotografa leży na chodniku, a fotografie porozrzucane dookoła. Tak samo jest ze sklepami zegarmistrzów… Co parę kroków trup z raną w potylicy…
Pędzą nas, trzydziestotysięczne miasto, w pole. Gdy przechodzimy przez przejazd kolejowy, duży oddział piechoty zmotoryzowanej patrzy na nas, z ciężkimi rewolwer zyskami w garści. Strasznie niewiele potrzeba, aby ci zabójcy zaczęli do nas strzelać. Mijamy ich i wchodzimy w płonące domy… Przed domami otomany, wózki dziecięce, materace, koszyki. U bramy płonącego domu jakiś człowiek śmiertelnie blady ocieka krwią. Doktór Wagner odruchowo pochyla się nad nim, ale żołnierz nie pozwala ratować rannego… Idziemy w spiekocie słonecznej przez ten gryzący dym i nie wiem, co z nami zrobią. Jest nam dziwnie wszystko jedno.
Zbaczamy z szosy w pole. Po żniwach pozostały tu wielkie sterty słomy. Obszar pola otoczony karabinami maszynowymi. Siadamy na ziemi i czekamy, co będzie dalej. Co chwila odzywa się w głębi ziemi ciężkie łupnięcie, jakby ziemia stękała. To wybuchają ciężkie pociski artyleryjskie. Szosą płyną bez końca armaty zmotoryzowane różnych wielkości, idą oddziały wojska. Pić! Ślina w ustach ma gęstość gliny. Zaraz tu muszą zajechać beczki strażackie z wodą, bo skonamy z pragnienia. Ludzie czołgają się skrycie do kałuż ohydnych i piją coś, co przypomina gnojówkę… Ludzie skubią słomę ze stert i robią sobie legowisko. Zapada noc, robi się coraz chłodniej. Tulimy się jedni do drugich, żeby było cieplej i próbujemy spać. Zmęczenie robi swoje, zapadamy na chwilę w sen, ale gdy jaki bliższy wybuch budzi ze snu, widzimy na całym horyzoncie pękające pociski armatnie, mniejsze i większe, i całkiem duże. Łup – łup! – stęka ziemia. Reflektory samochodów i ciężarówek, a także zmotoryzowanej artylerii, oświetlają szosę i nasze pole. Koło rzeźni, tuż przed polem, jasno pali się dom. Gdy dogasa, Niemcy zapalają drugi i trzeci… Jakaś nieszczęśliwa kobieta rodzi i wije się w bólach porodowych. Czasem głośno krzyknie. Urzędnik fabryczny, od dawna chory na serce, umiera. Nie ma czym przynieść mu ulgi.
O piątej rano Niemcy każą ustawić się wszystkim w szeregach. Po godzinie stania na dotkliwym wilgotnym chłodzie przychodzi jakiś paskudny wermachciarz i woła, czy nie ma wśród nas zszeregowanych kogoś umiejącego po niemiecku. Wysuwa się jakiś Niemczyk z obleśnym uśmiechem. Służy! Wermachciarz pyta przez niego, cz wśród zebranych są Niemcy. Jeśli są, to niech wystąpią z szeregu. Wysuwa się sporo takich, o których nie przypuszczaliśmy, że uważają się za Niemców. Wermachciarz prawi im jakieś słowa powitania i pozwala natychmiast odejść do domów. Odchodzą uradowani i zadowoleni.
Teraz wermachciarz oddziela Żydów od aryjczyków. Potem stałych mieszkańców Żyrardowa od niestałych. Stoimy już dwie godziny. Nogi mdleją, w głowie się kręci. Wermachciarz każe Żydom zdejmować płaszcze i daje je tym, co stoją bliżej. Niektórzy łapią te dary skwapliwie, inni ich nie przyjmują. Wermachciarz dziwi się, dlaczego ktoś nie przyjmuje dobrego płaszcza, skoro mu dają darmo. Stoimy dalszą godzinę… Jesteśmy drętwi ze znużenia i wreszcie po dziewiątej wolno nam pójść do domu…
Wracamy do domu sami. Och zrzucić z siebie brudne ubranie i umyć się porządnie, a potem spać i spać aż do końca tej potwornej wojny, tego dzikiego najazdu chamstwa na cywilizację ludzi pracy i pokoju. Ale wody nie ma. Wodociągi czekają naprawy. Wodę trzeba nosić z dalekich pomp i studzien…
…jesteśmy w niewoli ludzi, którzy ponieśli bardzo wiele trudu, aby się odczłowieczyć i upodobnić do czegoś, co jeszcze nie ma nazwy w mowie ludzkiej.
|